Dlaczego warto grać w stare gry? Powrót do gier 2d

Już od kilku lat mamy na rynku dostępną nową generację konsol. W końcu pojawiają się produkcje pokazujące na co stać te maszyny. Grafika w najnowszych tytułach powoduje przysłowiowy opad szczęki, a dźwięk nie może być już bardziej realny. To na co pozwalają topowe pecety, zostawia natomiast w tyle nawet te najnowsze konsole.

Jednak mimo to stare konsole już dawno przestały być traktowane jak złom i osiągają na serwisach aukcyjnych całkiem przyzwoite ceny. Same gry, szczególnie te najbardziej uznane, nieraz kosztują tyle samo, co najnowsze produkcje.

Co się dzieje? Dlaczego niektórzy wolą rozmazane piksele, gry 2d i prosty gameplay od cudów współczesnych deweloperów?

Jeśli już złapałeś bakcyla retro z pewnością masz własne zdanie na ten temat. Zapraszam wtedy do porównania z moim i dzielenia się opiniami w komentarzach. Jeśli istnieją dla Ciebie tylko next-geny i terabajty danych, to przeczytaj ten artykuł koniecznie, a może przekonam Ciebie do spróbowania także czegoś nowego – czy raczej starego…

Nie tylko sentyment

img2_reklama_swiatecznaWiele osób uważa, że do retrogrania ciągnie graczy wyłącznie sentyment. Takie gry 2d kojarzą się z  beztroskim dzieciństwem, poznawaniem świata komputerów i konsol, czy wielkimi nadziejami wiązanymi z pudełkiem pod choinką, dziwnym trafem w rozmiarze idealnie pasującym do Commodore 64.

Wracając do gier, w które tłukliśmy mając kilka-kilkanaście lat, czujemy te same emocje co kiedyś. Powodują one to, że jesteśmy tym grom w stanie wiele wybaczyć. Nie jest ważne, jak wyglądają, ani jak proste są – ważne, że przywołują wspomnienia.

Trzeba otwarcie przyznać – sentyment to prawdopodobnie główny motor napędzający rynek retro. Wiele osób zaczyna swoją przygodę z retro od odkupienia/wykopania w piwnicy swojej pierwszej maszynki do gier. Część na tym poprzestaje.

Coś jednak powoduje, że wielu z nich nie ogranicza się potem do produkcji, z którymi łączą się wspomnienia i interesuje się platformami, o których w dzieciństwie nawet nie słyszeli. I dla takich osób (do których sam się zaliczam) nic nie stoi na przeszkodzie żeby najpierw podróżować w pięknych  sceneriach podniebnego miasta – Columbii w ostatnim Bioshocku, a chwilę później przemierzać pikselową krainę Hyrule w Zeldzie na 8-bitowym Nintendo.

Dlaczego to robię?

Stare gry są lepsze?

Niektórzy mówią, że stare gry są lepsze. Twierdzą, że robione były z sercem, a nie tylko dla wyciągnięcia kasy – jak obecnie, że mają swoją duszę.

Od razu mówię, że się z tym nie zgadzam. Stare gry nie są lepsze.

Tak samo robione były z myślą o zarobku, jak i dzisiaj i tak samo jest wśród nich trochę produkcji wybitnych i mnóstwo przeciętnych. Moim zdaniem, głównym powodem dla którego warto być retrograczem, jest urozmaicenie – stare gry są po prostu inne.

Jeśli grasz tylko w produkcje obecnej generacji, szybko zobaczysz, że gry są schematyczne. Większość tytułów w ramach jednego gatunku jest bardzo podobna: biegaj Natanem / Larą / Ellie, zabijaj niemilców, wspinaj się na rynny/dachy, zbieraj amunicje i bonusy, zabijaj niemilców itd. Niewiele z produkcji dużych studiów wprowadza tak na prawdę coś nowego, wszystko jest na jedno kopyto.

img3_super_mario_bros

Tylko czy coś w tym złego? Nie!

Sekret starych gier nie polega na tym, że kiedyś nie było inaczej, ale stosowane schemty były inne. Jeśli weźmiemy gry tylko z jednego okresu będzie podobnie: biegnij Mario / Gianą w prawo, skacz po platformach i głowach niemilców i zbieraj monety /gwiazdki  / diamenty, lub leć stateczkiem w prawo / w górę, strzelaj do wszystkiego co się rusza i zbieraj power upy. Monotonia, wszystko wg jednego szablonu.

Sekret starych gier leży w tym, że przez 40 lat istnienia tej gałęzi rozrywki, gry zmieniały się i każda generacja potrafi dawać dużo dobrej zabawy, a jednocześnie mocno różni się od dzisiejszych produkcji. Dlatego, mając tak szeroki wybór, zawsze możemy znaleźć coś ciekawego, a jednocześnie zupełnie różnego od kolejnej części Call of Duty.

W zasadzie na tym puncie można by zakończyć artykuł – wyjaśniłem dlaczego warto nie ograniczać się do współczesnej generacji. Wiem jednak, że jeśli właśnie zdobyłeś(aś) kolejny posterunek w Far Cry 4, paląc przy tym pół dżungli i wysadzając w powietrze tuzin słoni, taki ogólny argument może nie być wystarczająco przekonujący. Więc podam kilka subiektywnych przykładów, które przynajmniej dla mnie stanowią wystarczający powód, żeby zrobić sobie od czasu do czasu przerwę od kolejnej rozwałki na PS4.

Platformówki!

img4_super_frog

To jedno słowo klucz stanowi esencję grania w latach 80-tych i wczesnych 90-tych.  Beztroskie bieganie w prawo w Mario, czy poszukiwanie monet w zakamarkach zamku w Super Frog daje radochę w stylu już bardzo rzadko spotykanym we współczesnych produkcjach. Są to gry absolutnie dla każdego, niezależnie od wieku. I nic nie stoi na przeszkodzie, żeby po wyczerpującej sesji w Call of Duty, zrobić sobie przerwę na dające frajdę skakanie po platformach.

Obecnie klasyczne gry 2d i 3d tego typu niemal się nie ukazują. Oczywiście są perełki, jak seria Rayman, ale większość platformówek teraz to indyki, nie zawsze najwyższej jakości, do tego często łączące elementy zręcznościowe z logicznymi.

Ponadto produkcje z ery 16-bitów (np. Donkey Kong Country na Super Nintendo czy wspominany już Super Frog na Amidze) potrafią zauroczyć nie tylko gameplayem, ale o dziwo także grafiką. Były to złote czasy grania w 2D i do dzisiaj gry te wyglądają świetnie.

Współczesne produkcje – gry 2D zazwyczaj  są rysowane w nie każdemu odpowiadającym kreskówkowym stylu albo twórcy idą na łatwiznę kopiując pikselową 8-bitową grafikę z początku lat 80-tych. Ma ona swój urok, ale nie może się równać z urokiem kolorowego świata rysowanego we wczesnych latach 90-tych, gdy powstawały najlepsze gry 2D w historii.

 Gra jak książka?

img5_legend_of_zelda

Niemal filmowe efekty specjalne w nowych grach nie zostawiają wiele miejsca wyobraźni. Wszystko mamy na tacy. Jednak nic nie wygeneruje lepszych efektów w naszym umyśle, niż my sami. Gdy czytamy książki, nasza wyobraźnia potrafi stworzyć cały fantastyczny świat. Podobnie jest z grami.

Wielkim zaskoczeniem była dla mnie pierwsza Legend of Zelda z 1986 wydana na Nintendo Entertaiment System. W dzieciństwie w ogóle nie miałem kontaktu z NESem, ani z tym gatunkiem gier, więc podszedłem do niej ze sporą rezerwą. 8-bitowe konsole traktowałem wcześniej jako maszynki do zręcznościówek i nie sądziłem, że wciągną mnie bardziej ambitne tytuły. Zelda to zmieniła. Gra oferuje ogromny, jak na tamte czasy, obszar do eksploracji: wielu przeciwników, poukrywane lochy, stopniowy rozwój postaci. Mimo prostej grafiki, całkowicie zanurzyłem się w tą fantastyczną krainę. Każdy zdobyty przedmiot daje ogromną satysfakcje, bo jego uzyskanie poprzedzają nieraz długie poszukiwania. Nie ma mowy o zdobywaniu nowych power upów co 5 sekund jak to czasem bywa obecnie.

Prostota to jest to

img6_space

Przychodzisz zmęczony(a) z pracy, nie masz na nic siły. Padasz na kanapę, bierzesz pada i zaczynasz kolejną misję w nieprzyjaznej dżungli / mieście opanowanym przez zombi czy coś w tym stylu. Niestety tak się składa, że trafiasz na wcale nie tak prostą misję i giniesz ciągle w jednym punkcie. Zamiast radości z gry frustracja. Dlatego, gdy naprawdę muszę odpocząć i niemal wyłączyć myślenie, zdecydowanie bardziej wole spędzić czas przy klasycznych grach arcade, jak np Space Invaders czy Asteroids.

To produkcje zaprojektowane z myślą o automatach, oferujące prostą, szybką rozgrywkę nastawioną tylko na wynik punktowy. Żadnych checkpointów czy savów. Gram bez spiny – nie muszę nigdzie dojść, ukończyć czy osiągnąć konkretnego wyniku. Trzy życia, setka pokonanych przeciwników i koniec. Zaczynam znowu, bije swój dzisiejszy high score i jadę dalej. Znudzi mi się to wyłączam i zapominam.

Czy pamiętasz do czego służy apteczka?

img7_doom

Szeroko rozumiane gry akcji bardzo zmieniło wprowadzenie samoregenerującego się zdrowia. Daleki jestem od twierdzenia, że to głupota niszcząca rozgrywkę. Fakt jednak jest taki, że ze zdrowiem, które może odnowić tylko ten przedmiot, gra się po prostu inaczej. Czasami przez długie minuty przemierzasz korytarze mając pozostałe 12% energii w poszukiwaniu zbawiennej apteczki, a  każdy przeciwnik może położyć Cie jednym strzałem. Wiele innych różnic w mechanice gry także daje ciekawe urozmaicenie.

Wyobraź sobie FPS bez osłon do których można się przykleić, ale za to z 8 sztukami broni naraz w twoim ekwipunku! W tym minigunem i piłą mechaniczną.  Albo nie wyobrażaj sobie tylko zagraj w Dooma!

Kanapowy multiplayer

img8_pong

Wszechobecny dostęp do sieci miał ogromny wpływ na gry, tworząc całą osobną gałąź produkcji nastawionych na multiplayer sieciowy. Jednak przy okazji w zapomnienie poszło granie z żywym graczem, który nie siedzi na drugim końcu świata czy kraju, ale na tej samej kanapie. A przecież od tego gry video się zaczęły – pierwsze automaty i konsole z klonami Ponga na czele umożliwiały zabawę wyłącznie we dwoje. I o dziwo nic nie straciły ze swojego uroku.

Do dzisiaj partyjka Ponga na dwóch graczy, emocjonuje nie gorzej niż kilkadziesiąt lat temu (można tak śmiało napisać, bo pierwsze maszyny pozwalające dwóm graczom na odbijanie piłeczki – konsola Magnavox Odyssey i automat Pong od Atari, pojawiły się w 1972 roku). Szczególnie polecam nieco bardziej rozbudowane klony Ponga, produkowane w latach 70 niemal przez każdą firmę mającą coś wspólnego z elektroniką, w tym także rodzimego Ameproda. Pozwalają one na jednoczesne kontrolowanie dwóch paletek. Wariant zwany najczęściej po prostu Football mocno zmienia rozgrywkę – możliwe są piękne pojedynki bramkarza z „napastnikiem”.

Wprawdzie do dzisiaj można znaleźć wiele gier pozwalających bawić się w offlinowym co-opie (jak np. seria filmowo-klockowa Lego), ale nadają się one bardziej do dłuższej wspólnej gry. Natomiast starocie są świetne na krótką partyjkę, gdy wpada znajomy w odwiedziny. Oprócz antycznego dzisiaj Ponga, niepowtarzalne wrażenia zapewniają nieco młodsze produkcje, jak Mario Bros (bez „Super”), gdzie dwóch hydraulików,skacząc po prostej, nie przewijającej się planszy, walczy z żółwiami, skorpionami i innymi niesympatycznymi stworami wyłażącymi z rur. W zależności od tego jak gracze się dogadają, mogą współpracować albo utrudniać sobie życie. Nieco mniej znana produkcja będąca jedną z moich ulubionych z 8-bitowej epoki to Wizard of Wor, gdzie dwóch graczy pokonuje labirynty pełne dziwnych stworów. Oba tytuły (i wiele innych podobnych) znaleźć można niemal na wszystkie maszyny z tamtej epoki, zaczynając od Atari 2600 (w Polsce bardziej znanego pod postacią klona – Rambo), NESy/Pegasusy aż po popularne u nas komputery Commodore 64 czy małe Atari.

Osobną kategorią, niemająca niemal żadnej konkurencji wśród nowych tytułów, są gry imprezowe pozwalające bawić się czterem graczom (a czasem nawet pięciu) naraz. Bezkonkurencyjna jest tutaj słynna Dyna Blaster na Amidze, z adapterem na 4 joye + klawiatura. Niby proste podkładanie bomb w labiryncie pełnym blokujących drogę cegieł i niezbyt sympatycznych przeciwników wyglądających jak baloniki,  stanowi niedościgniony wzór imprezowej zabawy. Moim ulubionym tytułem jest natomiast Micro Machines Turbo Tournament, gdzie sterujemy zabawkowymi samochodzikami i innymi maszynami na tak odjechanych trasach jak stół bilardowy czy pełna piany wanna. W wersji na Sega Mega Drive nie potrzebujemy nawet adaptera na 4 graczy – cartridge wyposażony jest w dwa dodatkowe porty kontrolerów. A co powiecie na deathmach na 4 graczy, każdy na swojej ćwiartce ekranu w Golden Eye 007 – FPSie na Nintendo 64 ? Tego nie oferują chyba żadne współczesne tytuły. No i 4 pady do retro konsoli kupimy taniej niż jeden do PS4!

Wojciech Frabi Frabinski